poniedziałek, 13 grudnia 2010

Jak zostać świętym

Zgodnie z tradycją hagiograficznej biografii przyszły święty już w dzieciństwie i wczesnej młodości wykazywał wyjątkową cnotliwość i zamiłowanie do wymyślnych praktyk ascetycznych. Teodozy Pieczerski na przykład nigdy nie bawił się z dziećmi, Sergiusz Radoneżski jako niemowlę nie ssał piersi matki w dni postu – środy i piątki, Daniel Perejasławski opasał się włosiennicą, która wrzynała się w ciało, powodując gnijące rany (w których ponoć zalęgły się robaki).


Tytuł: Siedem wieków literatury dawnej Rusi
Autor: Urszula Wójcicka

niedziela, 12 grudnia 2010

Autyzm testosteronowy

Ciężko się rozmawia z niektórymi osobami, najczęściej męskimi. Mam pewną Teorię na ten temat. Wielu mężczyzn z wiekiem zapada na autyzm testosteronowy, który przejawia się w powolnym zaniku inteligencji społecznej i umiejętności międzyludzkiej komunikacji, a także upośledza formułowanie myśli. Zaatakowany tą Dolegliwością Człowiek staje się milczący i wydaje się pogrążony w rozmyślaniach. Bardziej interesują go różne Narzędzia i maszynerie. Pociąga go druga wojna światowa i biografie znanych ludzi, najczęściej polityków i złoczyńców. Prawie zupełnie powieści, autyzm testosteronowy zaburza psychologiczne rozumienie postaci.


Tytuł: Prowadź swój pług przez kości umarłych
Autor: Olga Tokarczuk

czwartek, 9 grudnia 2010

Gołębie w poszukiwaniu adrenaliny

Kiedy czytacie te słowa, ja właśnie chodzę sobie po jezdni pomiędzy pędzącymi autami i czekam, aż któreś z nich rozjedzie mnie na placek. Jak każda gra, również ta ma swoje reguły:
1. dumnie napuszyć żabot,
2. przybrać postawę jakby nigdy nic,
3. kroczyć jak najwolniej, ale bez najmniejszego wahania.
Kto nie wytrzyma napięcia i puszczą mu skrzydła, odpada. Czasem podnoszę głowę do nieba, ale podwozia aut zasłaniają mi widok. Te, które się zatrzymają, albo przemkną nade mną, to puste komory magazynku. Z chwilą kiedy padnie na mnie cień opony, wkroczę na swoją drogę ku podium.


Tytuł: opowiadanie Gołębia ruletka z tomu Kokosowa małpa
Autor: Tomáš Přidal

Gdyby moje seminaria tak wyglądały...

Student literatura dziecięca najarać się marycha.
Potem iść na seminarium. Gęba mu się nie zamykać.
- Jeżeli ja zabić czarodziejski koń – mieć pytanie do wykładowcy literatura dziecięca – móc z niego ugotować gadający gulasz?
Profesor nie wiedzieć, że student się zbakać. Stropić się. Przesuwać w tę i we w tę okulary. Pocić się.
Gadający gulasz... myśleć intensywnie... gadający gulasz...
O tym nie mieć bladego pojęcia.
Miętosić nerwowo chusteczkę do nosa.
Student się uśmiechać. Dawno zapomnieć o gulasz.
Najarać się marycha.
Potem gęba mu się nie zamykać.

Tytuł: opowiadanie Czarodziejski koń z tomu Kokosowa małpa
Autor: Tomáš Přidal

Nietzsche przyszedł przeprosić konia za Kartezjusza

Zaraz na początku Genesis jest napisane, że Bóg stworzył człowieka, aby mu powierzyć władzę na ptactwem, rybami i ssakami. Oczywiście, Genesis spisał człowiek, a nie koń. Nie ma żadnej pewności, że Bóg rzeczywiście dał ludziom władzę nad innymi stworzeniami. Raczej się wydaje, że człowiek sam wymyślił Boga, aby uczynić z władzy nad koniem czy krową, którą sobie uzurpował, świętą rzecz. Tak, prawo do zabicia jelenia czy krowy jest jedyną rzeczą, co do której ludzkość jest zgodna, nawet podczas najkrwawszych wojen.
To prawo wydaje się nam oczywiste, ponieważ na szczycie hierarchii znajdujemy się my sami. Ale wystarczyłoby, aby do gry przystąpił ktoś trzeci, na przykład przybysz z innej planety, któremu Bóg powiedział: „Będziesz panował nad mieszkańcami całej reszty gwiazd”, aby cała oczywistość Genesis stała się problematyczna. Człowiek zaprzężony przez Marsjanina do wozu albo opiekany na rożnie przez mieszkańca Mlecznej Drogi być może przypomni sobie kotlet cielęcy, który zwykł krajać na własnym talerzu i przeprosi (za późno!) krowę.
 (...) ludzkość pasożytuje na krowach tak, jak tasiemiec pasożytuje na człowieku: przyssała się do ich wymion jak pijawka. Człowiek jest pasożytem krów, tak by go prawdopodobnie scharakteryzował w swej zoologii nieczłowiek.
Tę definicję możemy uznać za żart i dobrotliwie się z niej śmiać. Teresa, myśląc o niej poważnie, wchodzi na równię pochyłą: jej myśli są niebezpieczne i oddalają się od ludzkości. Już w Genesis Bóg powierzył człowiekowi władzę nad stworzeniami, ale możemy to też zrozumieć w ten sposób, że dał mu ją tylko w ajencję. Człowiek nie jest właścicielem, ale zaledwie dzierżawcą planety, i kiedyś będzie musiał zdać rachunek ze swego zarządzania. Kartezjusz zrobił znaczący krok dalej: uczynił z człowieka „pana i władcę przyrody”. Nie jest dziełem przypadku, że to on właśnie definitywnie odmówił zwierzętom duszy: człowiek jest władcą i panem, natomiast zwierzę — jak mówił Kartezjusz — to tylko automat, ożywiona maszyna, „machina animata”. Gdy zwierzę skowyczy, nie jest to skowyt, a tylko skrzypienie źle naoliwionego mechanizmu. Kiedy koło wozu skrzypi, nie oznacza to, że wóz cierpi, ale że nie jest dobrze naoliwiony. Podobnie musimy przyjmować płacz zwierzęcia i nie smucić się losem psa, którego w laboratorium naukowym krają żywcem.
(...) Prawdziwa dobroć człowieka może się wyrazić w sposób absolutnie czysty i wolny tylko w stosunku do tego, kto nie reprezentuje żadnej siły. Prawdziwa moralna próba ludzkości, najbardziej podstawowa (leżąca tak głęboko, że wymyka się naszemu wzrokowi) polega na jego stosunku do tych, którzy są wydani na jego łaskę i niełaskę: do zwierząt. I tu właśnie doszło do podstawowej winy człowieka, tak podstawowej, że z niej właśnie wypływa wszystko inne.
Jedna z jałówek zbliżyła się do Teresy, zatrzymała się i długo na nią patrzyła wielkimi brązowymi oczyma. Teresa znała ją, nazwała ją Małgosia. Chętnie ochrzciłaby wszystkie swoje jałówki, ale nie była w stanie. Było ich zbyt wiele. Kiedyś, dawno, jeszcze przed czterdziestu laty wszystkie krowy w tej wsi miały imiona. (A ponieważ imię jest znakiem duszy, można powiedzieć, że na przekór Kartezjuszowi miały duszę.) Ale potem ze wsi zrobiła się wielka spółdzielcza fabryka i krowy przeżywały swe życie na dwóch metrach kwadratowych obory. Od tego czasu nie mają imion i stały się „machinae animatae”. Świat przyznał rację Kartezjuszowi.
Wciąż mam przed oczyma Teresę siedzącą na pniu, gładzącą łeb Karenina i myślącą o winie ludzkości. W tym momencie przychodzi mi do głowy inny obraz: Nietzsche wychodzi ze swego hotelu w Turynie. Widzi naprzeciwko konia i woźnicę okładającego go batem. Nietzsche podchodzi do konia, na oczach woźnicy obejmuje go za szyję i płacze. Było to w roku 1889 i Nietzsche też już był oddzielony od ludzi. Inaczej mówiąc: wtedy właśnie wybuchła jego choroba psychiczna. Ale właśnie dlatego jego gest wydaje mi się pełen głębokiego sensu. Nietzsche przyszedł przeprosić konia za Kartezjusza. Jego szaleństwo (a więc jego rozejście się z ludzkością) zaczyna się w momencie, kiedy płacze nad koniem.
I to jest ten Nietzsche. którego lubię, podobnie jak lubię Teresę, na której kolanach spoczywa głowa śmiertelnie chorego psa. Widzą ich jedne obok drugiego, oboje schodzą na bok z szosy, po której ludzkość. ,,pan i władca przyrody”, maszeruje naprzód.

Tytuł: Nieznośna lekkość bytu (Nesnesitelná lehkost bytí)
Autor: Milan Kundera

poniedziałek, 29 listopada 2010

O głupcach na tronach i entuzjastach tworzących zbrodnicze reżimy

Historia Edypa jest znana: pasterz znalazł go jako porzucone niemowlę, zaniósł do swego króla Polybosa, który go wychował. Kiedy Edyp był już młodzieńcem, spotkał się na drodze w górach z wozem, na którym jechał nieznany wielmoża. Zaczęła się kłótnia, Edyp zabił podróżnego. Później został mężem królowej Jokasty i władcą Teb. Nie przypuszczał, że mężczyzna, którego kiedyś zabił w górach był jego ojcem, a kobieta, z którą sypia, jest jego matką. Los w międzyczasie uwziął się na jego poddanych i trapił ich różnymi chorobami. Kiedy Edyp zrozumiał, że to on jest winien ich cierpień, wykłuł sobie szpilką oczy i ślepy odszedł z Teb.
(...)
Ktoś, kto sobie wyobraża, że reżymy komunistyczne w Europie środkowej są wyłącznie dziełem zbrodniarzy, nie zdaje sobie sprawy z podstawowej prawdy: zbrodnicze reżymy zostały stworzone nie przez zbrodniarzy, ale przez entuzjastów, przekonanych, że odkryli jedyną drogę prowadzącą do raju. Bronili jej zapamiętale i dlatego zamordowali wielu ludzi. Potem ogólnie się okazało, że żadnego raju nie ma i że entuzjaści byli mordercami. Wtedy wszyscy zaczęli krzyczeć na komunistów: jesteście odpowiedzialni za nieszczęścia kraju (zbiedniał i schamiał), za utratę jego niepodległości (wpadł we władzę Rosji), za morderstwa sądowe! Ci, których obwiniano, odpowiadali: Nie wiedzieliśmy! Okłamano nas! Wierzyliśmy! W głębi duszy jesteśmy niewinni!
Spór sprowadził się do jednego problemu: naprawdę nie wiedzieli? Czy tylko udają, że nie wiedzieli?
Tomasz śledził ten spór (śledził go cały dziesięciomilionowy czeski naród) i mówił sobie, że wśród komunistów znajdowali się z pewnością ludzie, którzy nie byli tak całkiem nieświadomi (musieli coś przecież wiedzieć o potwornych rzeczach, które działy się i nie przestały się dziać w porewolucyjnej Rosji). Ale jest prawdopodobne, że większość spośród nich naprawdę o niczym nie wiedziała.
I powiedział sobie, że podstawowy problem nie polega na tym, czy wiedzieli, ale na tym, czy człowiek jest niewinny dlatego, że nie wie? Czy głupiec na tronie jest zwolniony od wszelkiej odpowiedzialności tylko dlatego, że jest głupcem?
Załóżmy, że czeski prokurator na początku lat pięćdziesiątych, żądając śmierci dla niewinnego, został okłamany przez rosyjską tajną policję i przez władze swego kraju. Ale czy jest możliwe, by dziś, kiedy już wiemy, że oskarżenia były absurdalne, a skazani niewinni, ten sam prokurator bronił czystości swej duszy i bił się w piersi: moje sumienie jest czyste, nie wiedziałem, wierzyłem! Czy przypadkiem w jego „nie wiedziałem! wierzyłem!” nie tkwi wina?
Wtedy właśnie Tomasz przypomniał sobie historię Edypa: Edyp nie wiedział, że śpi z własną matką, ale pomimo to, kiedy zrozumiał o co chodzi, nie czuł się wcale niewinny. Nie mógł znieść widoku nieszczęścia, jakie z jego powodu spadło na jego poddanych, wykłuł sobie oczy i ślepy opuścił Teby.
Tomasz słyszał krzyk komunistów, którzy bronili swej czystości wewnętrznej i mówił sobie: z winy waszej nieświadomości ten kraj utracił, być może na całe stulecia, wolność, a wy krzyczycie, że czujecie się niewinni? Jak możecie w ogóle na to patrzeć? Jak możecie nie być przerażeni? Czy widzicie w ogóle? Gdybyście mieli oczy, musielibyście je sobie wykłuć i opuścić Teby.
To porównanie tak mu się spodobało, że często używał go w rozmowach z przyjaciółmi i z czasem wypowiadał je przy pomocy coraz dokładniejszych i elegantszych sformułowań.
Czytał w tych czasach, podobnie jak wszyscy intelektualiści, tygodnik wydawany w nakładzie około trzystu tysięcy przez Związek Pisarzy Czeskich, który zdobył sobie wewnątrz systemu dość znaczną autonomię i mówił o sprawach, o których inni publicznie mówić nie mogli. Dlatego pisano w nim również o tym, kto i jak jest odpowiedzialny za zbrodnie procesów politycznych na początku panowania komunistów.
We wszystkich tych sporach wciąż powtarzało się pytanie: wiedzieli, czy nie wiedzieli? Ponieważ Tomasz uważał to pytanie za drugorzędne, napisał pewnego dnia swoje przemyślenia o Edypie i posłał je do tygodnika. Po miesiącu otrzymał odpowiedź. Zaprosili go do redakcji. Kiedy tam przyszedł, przywitał go redaktor, niedużego wzrostu, wyprostowany jak linijka i zaproponował mu, by zmienił szyk słów w jednym ze zdań. Tekst potem istotnie ukazał się na przedostatniej stronie w rubryce „Listy czytelników”.
Tomasz nie ucieszył się z tego. Czy warto było zapraszać go redakcji i prosić o zgodę na zmianę szyku w zdaniu, żeby potem, nie pytając go wcale, skrócić jego tekst do tego stopnia, że cały esej został zredukowany do podstawowej tezy (trochę zbyt schematycznej i agresywnej) i przestał mu się podobać?
To się działo jeszcze na wiosnę 1968 roku. U władzy był Aleksander Dubczek a wraz z nim ci komuniści, którzy czuli się winni i byli skłonni jakoś tę winę naprawić. Ale ci drudzy komuniści, którzy krzyczeli, że są niewinni, bali się, że kiedy utracą władzę, rozgniewany naród zechce ich sądzić. Dlatego chodzili codziennie na skargę do rosyjskiego ambasadora i prosili go o pomoc. Kiedy ukazał się list Tomasza, zaczęli krzyczeć: więc do tego już doszło! Już publicznie piszą, że trzeba nam wyłupywać oczy!
W dwa, trzy miesiące później Rosjanie zdecydowali, że swobodne dyskusje w ich guberni są absolutnie nie na miejscu i w ciągu jednej nocy zajęli przy pomocy swej armii ojczyznę Tomasza.


Tytuł: Nieznośna lekkość bytu (Nesnesitelná lehkost bytí)
Autor: Milan Kundera

czwartek, 25 listopada 2010

Wiele hałasu o... jeża

Nagle w kwadrans po odejściu księcia Agłaja zbiegła z góry na taras, i to z takim pośpiechem, że nawet oczu nie otarła, a miała oczy zapłakane; zbiegła zaś dlatego, że przyszedł Kola i przyniósł jeża. Wszystkie panny zaczęły się przyglądać jeżowi; na ich pytania Kola objaśnił, że to nie jego jeż i że jest właśnie teraz z kolegą, gimnazjalistą, Kostią Lebiediewem, który został na ulicy i wstydzi się wejść, bo niesie siekierę, że jeża i siekierę kupili dopiero co od spotkanego chłopa. Jeża chłop sam chciał sprzedać i wziął za niego pięćdziesiąt kopiejek, a siekierkę odstąpił im przy okazji za ich namową, bo uznali, że siekiera się przyda i że jest wyjątkowo dobra. W tym momencie Agłaja zaczęła strasznie namawiać Kolę, żeby jej zaraz odprzedał jeża; niemal ze skóry wyłaziła, nawet nazwała Kolę „miłym”. Kola długo się nie zgadzał, ale wreszcie nie wytrzymał i zawołał Kostię Lebiediewa, który rzeczywiście wszedł z siekierą i bardzo się zawstydził. Nagle jednak okazało się, że jeż wcale nie jest ich, tylko jakiegoś trzeciego chłopca, Pietrowa, który dał im obydwóm pieniędzy, żeby mu kupili od jakiegoś czwartego chłopca Historię Schlossera, którą tamten potrzebując pieniędzy, chciał sprzedać na dogodnych warunkach; że poszli kupować Historię Schlossera, ale nie wytrzymali i kupili jeża, wobec czego zarówno jeż, jak i siekiera stanowią własność tego trzeciego chłopca, któremu teraz to niosą zamiast Historii Schlossera. Ale Agłaja tak nalegała, że w końcu ustąpili i sprzedali jeża. Gdy tylko Agłaja otrzymała jeża, natychmiast ułożyła go, przy pomocy Koli, w plecionym koszyku, przykryła serwetką i zaczęła prosić Kolę, żeby od razu, nigdzie nie wstępując po drodze, odniósł jeża księciu i ofiarował w jej imieniu „w dowód najgłębszego szacunku”. Kola z radością przystał na to i dał słowo, że odniesie, ale niezwłocznie jął wypytywać: „Co oznacza jeż i podobny prezent?” Agłaja odpowiedziała mu, że to nie jego rzecz.
(...)
W tej samej chwili weszła Agłaja, spokojna i poważna, ceremonialnie ukłoniła się księciu i uroczyście zajęła najbardziej widoczne miejsce przy okrągłym stole. Pytająco spojrzała na księcia. Wszyscy zrozumieli, że położony będzie kres wszelkim wątpliwościom.
- Czy pan dostał mojego jeża ? - zapytała ostro i niemal z gniewem.
- Dostałem - odpowiedział książę, czerwieniąc się i drętwiejąc z przejęcia.
- Proszę natychmiast powiedzieć, co pan o tym myśli? To jest konieczne dla spokoju matki i całej naszej rodziny.
- Słuchaj, Agłaja...-zaniepokoił się nagle generał.
- To... to przechodzi wszelkie granice! - przestraszyła się nagle czegoś Lizawieta Prokofiewna.
- Żadnych wszelkich granic tu nie ma, proszę maman - surowo i niezwłocznie odparła córka. - Dzisiaj posłałam księciu jeża i chcę wiedzieć, co o tym sądzi. No więc, książę?
- To znaczy o czym, Agłajo Iwanowno?
- O jeżu.
- No cóż... sądzę, Agłajo Iwanowno, że pani chce się dowiedzieć, jak przyjąłem... jeża... albo, ściślej mówiąc, jak się zapatruję... na tę przesyłkę... czyli na jeża, to jest... w takim razie uważam, że... słowem...
Zaciął się i umilkł.
- No, niedużo pan powiedział - poczekała jakieś pięć sekund Agłaja. - Dobrze, zgadzam się zostawić jeża; ale cieszę się, że mogę wreszcie wyjaśnić wszystkie nagromadzone wątpliwości. Pozwoli pan, że zwrócę się wprost do pana z zapytaniem: czy pan się stara o mnie, czy nie?
- O Boże! - wyrwało się z piersi Lizawiety Prokofiewny. Książę drgnął i odsunął się; Iwan Fiodorowicz osłupiał; siostry się zachmurzyły.
- Niech pan nie zmyśla, niech pan mówi prawdę. Z powodu pana prześladują mnie tu dziwnymi indagacjami; czy te indagacje mają jakąś podstawę? No, proszę!
- Nie starałem się o panią, Agłajo Iwanowno - powiedział książę, nagle się ożywiając - ale... sama pani wie, jak panią kocham i wierzę w panią... nawet teraz...
- Pytałam pana: prosi pan o moją rękę czy nie?
- Proszę - odrzekł z zamierającym sercem książę.


Tytuł: Idiota (Идиот)
Autor: Fiodor Dostojewski

wtorek, 23 listopada 2010

Jak wyzbyć się lęku przed ożyciem

Śmierć – pan Kopfrkingl wskazał tabelkę i obrączka na ręku znowu błysnęła – śmierć jest jedyną pewnością, jaką człowiek na z życiu, poza pewnością, że umrze, nie ma w życiu człowieka nic pewnego i dlatego to, co po niej następuje, trzeba dobrze przygotować i wyposażyć. To właśnie zapewnia kremacja. Pogrzeb za pomocą kremacji jest wygodniejszy od zakopywania w ziemi – rzekł pan Kopfrkingl z powrotem wieszając tabelkę na ścianie. - Właśnie dlatego, że jest bardziej zautomatyzowany i zmechanizowany, przyspiesza proces obracania się w proch, z którego człowiek powstał, i w ten sposób właściwie pomaga Bogu. Ale przede wszystkim pomaga samemu człowiekowi. Śmierć wyzwala człowieka z bólu i cierpienia... - spojrzał na Jana Bettelheima – burzy ścianę, która go za życia otacza i zasłania widok, oświeca go. Pogrzebu przez kremację, drogie dzieci, nie ma się co bać – pan Kopfrkingl uśmiechnął się łagodnie i wszyscy uśmiechnęli się za nim.
(...)
Pogrzeb przez kremację jest całkowicie pewny i doskonale pozbawia człowieka lęku przed ożyciem. Człowiek, który zdecyduje się na kremację, ma całe życie pewność, że się nie musi niczego  bać i może umierać zupełnie spokojnie.



Tytuł: Palacz zwłok (Spalovač mrtvol)
Autor: Ladislav Fuks

Rozkład jazdy śmierci

Tabelki, panie Dworzak, niech się pan nie boi, to jest nasz taki czasowy rozkład, taki rozkład jazdy śmierci. Przecież to właściwie jest najważniejszy rozkład jazdy, jaki istnieje na tym świecie. Rozkład jazdy, którego nikt nie uniknie, chyba że się da pochować w ziemi. Tam jest trochę inny rozkład, mniej doskonały, bardziej powolny, bo nie jest zależny od techniki, ale od wód podskórnych i różnych stworzeń.


Tytuł: Palacz zwłok (Spalovač mrtvol)
Autor: Ladislav Fuks

niedziela, 21 listopada 2010

Jak każdego innego dnia...

W nocy z 14 na 15 marca 1939 roku to właśnie radio pierwsze uprzedziło ich o katastrofie:

„Wytrwale i cierpliwie ogłaszało co pięć minut: Wojsko niemieckie od granic zbliża się do Pragi. Należy zachować spokój. Idźcie do pracy. Poślijcie dzieci do szkoły.
O wpół do ósmej rano tłum dzieci ruszył do szkoły, jak każdego innego dnia. Robotnicy i urzędnicy rozjechali się do pracy, jak każdego innego dnia. Tramwaje były pełne, jak każdego innego dnia. Tylko ludzie byli inni. Stali i milczeli. Nigdy nie słyszałam, żeby tylu ludzi milczało. Na ulicach nie gromadziły się żadne grupki. Ludzie nie dyskutowali. W urzędach nawet nie podnosili głowy znad swoich biurek. Nie wiem, skąd się bierze to zgodne i jednolite zachowanie się tysięcy, skąd nagle tryska harmonijny rytm tylu dusz, które się wzajem nie znają: o ósmej trzydzieści pięć 15 marca 1939 roku niemieckie wojsko wkroczyło na aleję Narodową. Po chodnikach szły tłumy ludzi, jak każdego innego dnia. Nikt nie patrzył, nikt się nie oglądał”.

/Milena Jesenska, Praga, rano 15 marca 1939, „Přítomnost:, 22 marca 1939/




Tytuł: Ravensbrück. O Milenie Jesenskiej (Ravensbrück)
Autor: Steve Sem-Sandberg

Zawód: Dziennikarz

„Dziennikarz to osobliwy zawód – pisała w tym czasie. - Nie trzeba do tego talentu, ani nawet zbyt wiele powagi. Być może dziennikarzami zostają ci, którzy niczego innego nie potrafią się porządnie nauczyć”.
Pracując w „Národních listach”, Milena uświadomiła sobie stopniowo jeszcze coś innego: że dziennikarstwo polega w pierwszym rzędzie na umiejętności uchwycenia, zinterpretowania i przekazania ducha czasów, a człowiek, który się tego podejmuje, musi posiadać szczególny rodzaj słuchu: musi umieć słuchać. Na ten słuch składa się u niej nieodparta potrzeba zmian, ciągły niepokój, pasja, z jaką odnotowuje i ukazuje to, co nieoczekiwane, co wcześniej niedostrzeżone i nieopisane, ale tak, by czytelnik odczuł to jako swoje, by mimo wszystko rozpoznał się w czytanym opisie.
W tym przejawia się prawdziwy talent do słuchania. Nie chodzi o to, żeby nasłuchiwać tego, co nowe – to każdy potrafi. Trzeba się również wsłuchiwać w podatność czytelnika na to, co nowe, w jego zdolność przyswajania.
Wiele razy miała poczucie, że jest całkowicie zrośnięta z otoczeniem, którego potrzeby i poczynania miała za zadanie przedstawiać: jak telefonistka w olbrzymiej centrali, która w zawrotnym tempie przyjmuje i wysyła wiadomości, rezolutnie odpowiada na bojaźliwe pytania i prowokuje lub łagodzi, zgodnie z potrzebą chwili. Klarowne i wyraziste słowa muszą odzwierciedlać światło rozumu, wiarę w praktyczny i wygodny świat, który w każdej chwili da się ogarnąć i pojąć.



Tytuł: Ravensbrück. O Milenie Jesenskiej (Ravensbrück)
Autor: Steve Sem-Sandberg

czwartek, 18 listopada 2010

Coś ty komunistom zrobił, Patočko...

„W obecnych czasach ma trzy możliwe sposoby postępowania: wewnętrzną emigrację, jak Platon, drogę kompromisu, jak sofiści, lub konsekwentne życie w prawdzie, konflikt z władzą i śmierć, jak Sokrates". Te słowa wypowiedział Jan Patočka w 1975 roku podczas jednego z nielegalnych seminariów, prowadzonego dla kilku osób w prywatnym mieszkaniu w Pradze.
(…)  Patočka doskonale znał historię filozofii, był również uważnym obserwatorem dziejów kraju, w którym przyszło mu żyć. Od chwili habilitacji w 1937 roku przez niespełna dziewięć lat mógł wykładać na Uniwersytecie Karola. W 1972 roku władze, korzystając z pretekstu, że skończył sześćdziesiąt pięć lat, przeniosły go na emeryturę. Zaczął wtedy wykładać w prywatnych mieszkaniach. Te seminaria nazywano „latającym uniwersytetem Patočki” albo „czarnym uniwersytetem” (niczym czarny rynek, gdzie można było nabyć niedostępne w komunistycznej rzeczywistości towary luksusowe).
Platon nie angażował się w życie Aten. (…) W spokoju dożył osiemdziesiątki.
Sofiści sięgnęli dna, kiedy za opłatą dowodzili największych bzdur w interesie płacącego.
Sokrates w tradycji europejskiej pozostał ideałem myśliciela. Przez całe życie poszukiwał prawdy, co w końcu nie spodobało się Ateńczykom. Pod jego adresem wysunięto oskarżenia, które doprowadziły do skazania go na śmierć.
"Sokrates, powiadają, zbrodnie popełnia albowiem psuje młodzież, nie uznaje bogów, które państwo uznaje, a inne duchy nowe. (…) Sokrates popełnia zbrodnię i dopuszcza się występku badając rzeczy ukryte pod ziemią i w niebie i ze słabszego zdania robiąc mocniejsze i drugich tego samego nauczając". 
Z medycznego punktu widzenia Jana  Patočkę zabił wylew krwi do mózgu. Z moralnego – rządzący Czechosłowacją komuniści. Przez Służbę Bezpieczeństwa był nadzorowany już od lat pięćdziesiątych. W styczniu 1977 roku ogłoszono deklarację Karty 77. On był jednym z jej trzech rzeczników. Wtedy rozpoczęły się częste i wielogodzinne przesłuchania. To ostatnie trwało jedenaście godzin. Organizm nie wytrzymał. Zbyt późno wezwano pomoc. Jan Patočka zmarł w szpitalu 13 marca 1977 roku, nie dożywając siedemdziesiątych urodzin.
Sokrates, biorąc w dłoń kielich z cykutą, liczył sobie także siedemdziesiąt wiosen. Umarł – jeśli wierzyć Platonowi – spokojnie, w otoczeniu przyjaciół. Jak wyglądał pochówek Sokratesa – nie wiemy, ale niepohamowana nawet wobec śmierci nienawiść, jaką władze żywiły do Jana Patočki, dała o sobie znać podczas jego pogrzebu. Szpicle w cywilu nie silili się na kłamliwy choćby szacunek dla miejsca wiecznego spoczynku. Filmowali uczestników, kręcili się wśród grobów. Nad cmentarzem świętej Markety na praskim Břevnovie wisiał milicyjny śmigłowiec. Na stadionie za murem milicjanci urządzili zawody motorowe. Warkot silników dominował, jakby miał za zadanie upokorzyć zmarłego. Wszystko po to, aby zagłuszyć księdza i słowa pożegnania.


Tytuł: Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów
Autor: Mariusz Surosz

Boskie poczucie humoru

Zwoje

(...) I przebudził się Abraham w środku nocy i rzekł do swego syna jedynego, Izaaka: „Miałem sen i głos Pana powiedział, że muszę poświęcić syna mego jedynego, wdziewaj więc swe gatki”. I zatrząsł się Izaak i rzekł: „I coś ty na to odpowiedział? Mam na myśli... kiedy On tę rzecz postanowił?”
„A cóż niby miałem powiedzieć”, odparł Abraham, „stojąc o drugiej nad ranem, w bieliźnie, przed Stwórcą Świata? Czyliż mogłem się sprzeczać?”
„No dobrze, a czy On ci powiedział, dlaczego mnie chce na ofiarę?” - zapytał Izaak swego ojca.
Ale Abraham rzekł: „Wiara nie zna pytań. A teraz zabieraj się i chodź, bo czeka mnie ciężki dzień”.
I Sara, która usłyszała o zamierzeniu Abrahama, wzburzyła się wielce i rzekła: „A skąd ty możesz wiedzieć, że to był Pan, nie zaś, dajmy na to, twój przyjaciel, który lubi płatać różne figle. A Pan nie cierpi takich kawałów, bo cokolwiek uczyni, trafia to do rąk nieprzyjaciół jego, niezależnie od tego, czy uiścili oni opłatę pocztową”. I odpowiedział jej Abraham: „Ponieważ ja wiem, że to był Pan. To był głęboki, dźwięczny głos, dobrze ustawiony, a nie ma przecież na tej pustyni nikogo, kto mógłby zrobić tyle hałasu”.
I rzekła Sara: „I ty chcesz dokonać tego bezsensownego czynu?” Na co powiedział jej Abraham: „Ależ oczywiście, że tak, ponieważ kwestionowanie słów Pańskich, to najgorsze, co można by narobić, zwłaszcza z punktu widzenia interesów gospodarki państwowej”.
Przeto wziął ze sobą Izaaka w miejsce przeznaczenia i przygotował go na ofiarę, ale w ostatniej chwili Pan wstrzymał rękę Abrahama i rzekł: „Jak mógłbyś uczynić taką rzecz?”
I Abraham rzekł: „Ale ty rzekłeś.”
„Nieważne, co ja rzekłem – ozwał się Pan. - Czy ty słuchasz każdego szalonego pomysłu, jaki ci tylko przyjdzie do głowy?” I zawstydził się Abraham: „No... nie całkiem... nie”.
„Ja w żartach zaproponowałem ci poświęcenie Izaaka, a ty zaraz pobiegłeś to zrobić”.
I padł Abraham na kolana: „No tak, tylko że ja nigdy nie wiem, kiedy sobie żartujesz!”
I zagrzmiał Pan: „Żadnego poczucia humoru. To nie do wiary!”
„Ale czy to nie dowód, że cię kocham? To, że chciałem poświęcić jedynego syna dla twej zachcianki?”
I rzekł Pan: „To dowodzi tylko tego, że niektórzy ludzie są gotowi wykonać każde polecenie, choćby nie wiem, jak głupie, jeśli tylko wydaje je dźwięczny, dobrze ustawiony głos”.
I na tym kończąc, nakazał Pan Abrahamowi udać się na spoczynek i zgłosić się do siebie jutro.

(...) I zdarzyło się, że na człowieka, który sprzedawał koszule, przyszły złe czasy. Nie szedł wcale jego towar i nie miał już żadnych widoków. I modlił się, i rzekł: „Panie, czemu pozwalasz ma to. Bym tak cierpiał? Wszyscy moi wrogowie sprzedają swoje towary, tylko ja nie. A jest przecież szczyt sezonu. Moje koszule to dobre koszule. Popatrz na ten sztuczny jedwab. Dałem ozdobne guziki, rozszerzane kołnierze – nic się nie sprzedaje. A przecież przestrzega twoich przykazań. Dlaczego ja nie mogę zarobić na życie, gdy mój młodszy brat spuszcza, jak leci, całą seryjną produkcję dziecięcą?”
I wysłuchał Pan tego człowieka, i rzekł: „Co do twoich koszul...”
„Tak Panie”, rzekł człowiek, padając na kolana.
„Umieść aligatora nad kieszenią”.
„Przepraszam, co rzekłeś, Panie?”
„Zrób właśnie tak, jak ci mówię, a nie będziesz miał kłopotów”.
I przyszył ów człowiek do wszystkich swoich koszul malutki znak aligatora, i patrzcie no, i podziwiajcie! Nagle jego towar poszedł jak woda i było przy tym dużo radości, podczas gdy wśród jego wrogów był tylko płacz i zgrzytanie zębów, a jeden z nich rzekł: „Pan jest miłosierny. Pozwolił mi się wylegiwać na zielonych pastwiskach. Kłopot tylko z tym, że nie mogę wstać”.


Tytuł: Obrona szaleństwa (The Insanity Defense: The Complete Prose)
Autor: Woody Allen

środa, 17 listopada 2010

Lekcja wychowania obywatelskiego

Krótki, lecz przydatny instruktaż różnych form obywatelskiego nieposłuszeństwa

Jeśli ma się dopełnić rewolucja, wymagane są dwa warunki: musi być ktoś lub coś, przeciw czemu można się zbuntować, oraz ktoś, kto rzeczywiści ujawni przykrą prawdę i się zbuntuje. Kostium bywa zazwyczaj przypadkowy i obie strony mogą wykazywać znaczną elastyczność w doborze miejsca i czasu, jeśli jednak nie pojawi się żadna frakcja, to można przypuszczać, że całe przedsięwzięcie źle się potoczy. Podczas rewolucji chińskiej 1650 roku nie objawiła się żadna frakcja i kaucja przepadła.
Ludzi bądź strony, przeciw którym można się zbuntować, nazywa się „uciskającymi”; można ich łatwo rozpoznać po tym, że – jak się zdaje – tylko oni dobrze się bawią. „Uciskający” noszą zazwyczaj garnitury, posiadają ziemię i bezkarnie słuchają głośno wyjącego radia do późna w nocy. Ich zajęcie polega na utrzymywaniu „status quo” sytuacji, gdzie wszystko pozostaje takie samo, choć kto wie, czy nie chcieliby tego przemalowywać co dwa lata.
Jeśli „uciskający” stają się zbyt sztywni, mamy do czynienia z czymś, co jest znane jako państwo policyjne, w którym wszelka różnica zdań jest zakazana, podobnie jak podśmiewanie się, zawiązywanie sobie kokardy czy zwracanie się do burmistrza per „grubasku”. W państwie policyjnym swobody obywatelskie zostają poważnie ukrócone, nie słychać też nic o wolności wypowiedzi, jakkolwiek dopuszcza się gestykulowanie do mikrofonu. Nie toleruje się opinii krytykujących rząd, szczególnie zaś tego, jak rząd tańczy. Podważa się wolność parsy, a partia rządząca manipuluje wiadomościami, dozwalając, by obywatele słuchali tylko tych, które są politycznie uprawnione, a starannie odsiewając te, które mogłyby wzniecać niepokoje.
Grupy, które się buntują, nazywa się „uciskanymi”; postrzega się je zazwyczaj jako tłoczące się i gderające lub skarżące się na ból głowy. (Należy tu zauważyć, że uciskający nigdy się nie buntują i nie próbują stawać się uciskanymi, ponieważ mogłoby to pociągnąć za sobą zmianę bielizny.)
(...)
Należy zauważyć, że gdy rewolucja już się dokonała, „uciskani” często przejmowali władzę i zaczynali funkcjonować jako „uciskający”. Oczywiście, odtąd bardzo trudno było się do nich dodzwonić, a o pieniądzach pożyczonych na papierosy i gumę podczas walki lepiej zapomnieć.



Tytuł: Obrona szaleństwa (The Insanity Defense: The Complete Prose)
Autor: Woody Allen

Współczesny filozof

Świat niewidzialny istnieje, bez dwóch zdań. Kwestia tylko, jak daleko to jest od śródmieścia i do której otwarte.


Tytuł: Obrona szaleństwa (The Insanity Defense: The Complete Prose)
Autor: Woody Allen

wtorek, 16 listopada 2010

Komuno, wróć!

Zatem nasz Nicu przemieniony w muchę jak się patrzy, z zielonymi refleksami o oczami jak rzodkiewki, używa sobie i lata, gdzie go skrzydła poniosą. Na samym początku trafia do szkolnej klasy. Siada na obrazie z własną podobizną i słucha. Trwa lekcja historii, odpowiada jakiś uczeń z kłapciatymi uszami. 
- No, a teraz powiedz mi, Pandele, jakie ważne wydarzenie miało miejsce w naszym kraju w 1918 roku? - pyta profesor.
- W 1918 miało miejsce Wielkie Zjednoczenie z 1918, towarzyszu profesorze!
- Nieźle, Pandele, ale czegoś innego od ciebie oczekuję... Skoncentruj się, proszę. Co jeszcze się wtedy wydarzyło? Coś o wiele ważniejszego...
- Także w tym roku, w 1918, urodził się w Scornoceşti towarzysz Nicolae Ceauşescu, sekretarz generalny Rumuńskiej Partii Komunistycznej i prezydent Socjalistycznej Republiki Rumunii.
- Tak jest, Pandele! Brawo! Jeszcze tylko jedno pytanie i możesz wracać na miejsce... Powiedz mi, jakie wydarzenie miało miejsce w 1848 roku.
Pandele jest zakłopotany. Widać z jego twarzy, że nie wie, o co chodzi. Przebiera palcami. No dalej, to proste, bzyczy mucha dla zachęty. W końcu uczeń decyduje się otworzyć usta:
- Nooo... w 1848 roku... obchodzono... yyyy... sześćdziesiąt lat do urodzin towarzysza Nicolae Ceauşescu, sekretarza generalnego Rumuńskiej Partii Komunistycznej i prezydenta Socjalistycznej Republiki Rumunii.
Choć z niejednego pieca chleb jadł, Nicu nigdy o tym nie pomyślał. „Ma kłapouchy zadatki na speca od propagandy” - powiedział do siebie i postanowił nie tracić chłopca z oczu. W pewnym stopniu przyznawał mu rację, bo przecież historia zmierzała nieuchronnie do jego narodzin i objęcia władzy w państwie, nieprawdaż? Smarkacz był wizjonerem... Tylko takim, co to się urodził za późno.

(…)

Szybując tak ponad miastem niczym miniaturowy jastrząb, dostrzega na tyłach spożywczego ogromną kolejkę, która wije się i zakręca. Nie wierząc własnym oczom, schodzi niżej, żeby sprawdzić, o co chodzi. Siada na ramieniu ostatniego klienta w ogonku. To robotnik w kombinezonie, z rękami usmarowanymi oliwą i z kluczem czternastką w kieszeni. Na kilometr widać, że zmył się z pracy.
- Co tu dają? - pyta robotnik towarzyszkę stojącą przed nim.
- Ano, nie wiem, niedawno przyszłam - odpowiada. - Ale cokolwiek by dawali, to na pewno tego potrzebuję.
Pyta jeszcze dwie, trzy osoby, ale nikt nie ma pojęcia. Znudzony, idzie na początek kolejki. Pierwszy stoli blady starzec z zapadłymi oczami, z posiniałymi rękami, wsparty na lasce.
- Powiedzcie, dziadku, jaki towar dają?
- No, jak na razie niczego nie ma, kochanieńki.
- A jak długo już stoicie, dziadu?
- Aaaa, od rana. Szedłem sobie powoli ulicą i nagle zakręciło mi się w głowie... Więc wsparłem się troszkę tutaj o drzwi, żeby dojść do siebie... Nie wiem, jak długo tak stałem, kwadrans, może dłużej... Kiedy oprzytomniałem, zobaczyłem, że za moimi plecami ustawiła się kolejka...
- A jeśli nic nie rzucą do spożywczego, dziadku? Będziemy stać na darmo?
- Ale może dobry Bóg da i coś rzucą... A poza tym nie potrafię iść do domu, chłopcze, jeszcze nigdy nie stałem na czele taaaakiej kolejki...
Strasznie chciałby Nicu zrobić im niespodziankę, żeby rzucili mięso doskonałej jakości albo banany, o jakich im się nie śniło, ale z miejsca zdaje sobie sprawę, że w tym stanie, jako mucha, nie ma żadnej władzy. Pogodził się z tym i usiadł dziarsko na torbie kobiety, która właśnie weszła do sklepu naprzeciwko.
- Przepraszam, czy są ryby? - pyta kobieta.
- Nie, tutaj nie mamy mięsa, ryb nie ma obok – odpowiada miła sprzedawczyni.
Tak, co by tu powiedzieć, bzyczy pod nosem mucha. A on codziennie czytał w raportach, że sklepy pękają od dobrodziejstw, a półki uginają się pod mięsem i mlekiem, naród gaworzy szczęśliwy jak dziecko, kukurydza rośnie wielka jak pałki milicjantów, a ziemniaki jak piłka nożna, ludzie się śmieją, tańczą, pracują ochoczo. Jeszcze sobie pogadamy, Avramescu! Mówi do siebie i leci dalej.


Tytuł: Jestem komunistyczną babą (Sînt o babă comunistă)
Autor: Dan Lungu

poniedziałek, 15 listopada 2010

Skąd wzięła się nazwa Morza Jońskiego?

Bardzo lubię bajki, ale jest pewien problem: wszystkie bajki w moim kraju są pełne partyzantów, którzy, kiedy zostaną złapani przez nazistów, zjadają list od Partii (odezwę, którą mają rozpowszechnić), aby nie dostał się on w ręce wroga. Gdy partyzant połknie już cały list, znosi tortury, nie wyjawia jednak, gdzie ukrywają się jego towarzysze, przyjaciele od wspólnych ideałów, i umiera, a biały śnieg barwi się na czerwono jego krwią. Wróg Niemiec wysłuchuje ostatniego życzenia, które wypowiadają wargi albańskiego partyzanta na chwilę przed śmiercią: „Niech żyje Albania, niech żyje Partia komunistyczna, precz z niemieckimi nazistami!”. Nie umrze przed wypowiedzeniem tych słów. Niemiecki żołnierz jest wstrząśnięty; będzie miał się nad czym zastanawiać w obliczu tak wielkiej odwagi i miłości ojczyzny. 

Kiedy bajki opowiadają o zwierzętach, lew jest partyzantem, wilk i szakal włoskim faszystą i niemieckim nazistą, a bajka kończy się zawsze tak samo: lew pożera wilka albo szakala.

Dowiedziałam się również, że Morze Jońskie (znacie Morze Jońskie, niebieskie i przeźroczyste, nad którym leży Albania, Grecja i część południowych Włoch?), że to cudowne, krystaliczne morze nazywa się Jońskie od albańskiego partyzanta imieniem Jon, który pewnego dnia zginął za ojczyznę, własną krwią barwiąc na ciemnoczerwono głębokie wody. Zastanawiam się, jak mogło nazywać się to morze przedtem, zanim Jon zabarwił je swoją czerwoną krwią. 

Wygląda na to, że morze nie miało nazwy aż do dnia, w którym ochrzcił je albański partyzant. Ciekawa jestem również, co sądzą o tym Włosi i Grecy, którzy muszą nazywać swoje morze imieniem albańskiego partyzanta. Oni pewnie też mają partyzantów... Lecz prawdopodobnie ich partyzanci nie zginęli nigdy na tym morzu.



Tytuł: Kraj, gdzie nigdy się nie umiera (Il paese dove non si muore mai)
Autor: Ornela Vorpsi

Krótka rozprawa na temat ewolucji

W trakcie nauki można by dojść do wniosku, że pierwszą formą życia na Ziemi była ameba, coś najprymitywniejszego, najprostszego: zaledwie jedna komórka. Potem wszystko się komplikuje: ameba zaczyna się mnożyć i zmieniać zależnie od czasu, klimatu, miejsca, aż pewnego dnia na Ziemi pojawiają się niezliczone gatunki. Dochodzimy w ten sposób do szympansa, od którego droga wiedzie prosto do istoty ludzkiej. Wszystko zaczyna się od zwykłej ameby i kończy na tym, że istota ludzka marzy o idealnych warunkach do swojego rozwoju, najwyższym etapie bycia-w-świecie: o komunizmie. 

Krótko mówiąc, istota ludzka jest heroicznym gatunkiem, nie sądzicie? Wystarczy spróbować prześledzić drogę od ameby do komunistycznego marzenia, które stuka do naszych drzwi, aby zrozumieć jej wielkość.

Wielkość istoty ludzkiej przytłacza mnie, po prostu nie mogę dojść do siebie z podziwu. 


Tytuł: Kraj, gdzie nigdy się nie umiera (Il paese dove non si muore mai)
Autor: Ornela Vorpsi

Pokaż mi twój pociąg...

W pociągach zawsze natknąć się można na najbardziej charakterystyczne atrybuty lokalnej kultury: w Tajlandii są przedziały kąpielowe ze smokiem wymalowanym na brzegu każdej kadzi, na Cejlonie osobny wagon dla buddyjskich mnichów, w Indiach sześć klas i wegetariański bufet, w Iranie dywaniki do modlitwy, w Malezji zamiast restauracyjnego jest bar z makaronem, w Wietnamie lokomotywy mają kuloodporne szyby, a w Rosji w każdym wagonie jest co najmniej jeden samowar. Za każdym razem wkraczając na bazar kolejowy, miałem wrażenie, że mam przed sobą najpełniejszy możliwy obraz danego społeczeństwa, że staję oko w oko z wcielonym charakterem narodowym. Czasami czułem się, jakbym brał udział w zajmującym seminarium antropologicznym, ale czasem byłem raczej więźniem i obiektem zmasowanego ataku skupionej jak w soczewce typowości. 


Tytuł: Wielki bazar kolejowy (The Great Railway Bazaar)
Autor: Paul Theroux

O pisarzu, który zobaczył diabła

Dostałem pomieszania zmysłów na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku. Mózg mi się zaćmił, jak gdyby spłynęła mgła z Alp. Zobaczyłem pewnego pana jako diabła  w całej okazałości, miał rogi, kopyta, sierść i wiekowe spróchniałe zęby. Potem poszedłem w górę nad Innsbruckiem, żeby podpalić zabudowanie wiejskie. Byłem przekonany, ze taka jasność rozproszy mgłę. Wyprowadziłem już krowy i ogiery ze stajni, żeby nie spłonęły, kiedy dopadła mnie austriacka policja. Założyli mi kajdanki i poprowadzili w dolinę. Wymyślałem im, zdarłem buty i szedłem po śniegu boso jak Chrystus, którego prowadzą na krzyż. 

Wysłano mnie przez Dworzyszcze do praskich lekarzy.

Ten pierwszy okres nie był dla mnie osobiście straszny, był straszny dla moich bliskich, którzy mnie obserwowali. Właściwie to czułem się błogo i wykonywałem wszystko z pasją i przekonaniem. Czasami to nawet było przyjemne, pięknie jest być błogosławiącym Chrystusem.

Najgorzej, gdy za pomocą proszków doprowadzą człowieka do stanu, w którym zdaje sobie sprawę, że jest wariatem. Oczy zasnuwa smutek, człowiek już wie, że nie jest Chrystusem, ale biedakiem, któremu brak zdrowych zmysłów, czyniących z człowieka człowieka. Siedzieć trzeba za wzmocnionymi kratami, choć nikogo się nie zabiło i nikogo nie skrzywdziło. Jest się skazanym bez sądu. Ludzie na zewnątrz sobie żyją i zaczyna im się zazdrościć.

Tylko cudem można z tego wyjść. Pięć lat czekałem na ten cud. Siedzisz samotnie na krześle przez całe tygodnie, miesiące, lata. Nie mogę twierdzić, że cierpiałem jak zwierzę, bo nikt nie wie, jak zwierzę cierpi, choć tak często opowiada się o tym i pisze. Wiem tylko, że cierpiałem potwornie, tego nie da się wypowiedzieć. A z resztą nikt by w to nawet nie uwierzył, ludzie nie chcą słyszeć o tej chorobie, bo się jej strasznie boją. 

Kiedy czułem się lepiej, myślałem o tym, co było w życiu najpiękniejsze. Nie myślałem o miłości ani o tym, że się włóczyłem po świecie. Nie myślałem o nocnych lotach przez oceany ani o tym, jak grałem w praskiej Sparcie w kanadyjskiego hokeja. Chodziłem znowu na ryby – nad potoki, rzeki stawy i przegrody. I uzmysłowiłem sobie, że najpiękniejsze, co na świecie przeżyłem, było właśnie to (...).

Kiedy tak czasem siedziałem przy zakratowanym oknie i łowiłem we wspomnieniach ryby, było to piękne aż do bólu. Musiałem wówczas odwracać się od tego piękna i myśleć, że na świecie są również brudy, paskudztwa i mętne wody – po to, żebym nie tęsknił za wolnością.

Wreszcie doszedłem do tego właściwego słowa: wolność. Rybołówstwo to przede wszystkim wolność. Iść cale kilometry za pstrągami, pić wodę ze źródeł, być samotnym i wolnym przynajmniej godzinę, dzień, albo nawet tygodnie i miesiące. Wolnym od telewizji, gazet, radia i cywilizacji.

Dziesiątki razy chciałem odebrać sobie życie, gdy już nie mogłem dłużej wytrzymać, ale nigdy tego nie zrobiłem. Pewnie w podświadomości pragnąłem jeszcze jeden raz pocałować usta rzeki i łowić srebrne ryby. To właśnie jako rybak nauczyłem się cierpliwości, a wspomnienia pomagały mi żyć.


Tytuł: Jak spotkałem się z rybami (Jak jsem potkal ryby) - fragment epilogu
Autor: Ota Pavel

Więcej informacji o książce i pisarzu TUTAJ.

niedziela, 14 listopada 2010

W odruchu litości

- Dlaczego ją zabiłeś? - spytał policjant siedzący ze mną w tyle.
- Prosiła mnie o to – odparłem.
- Słyszysz, Ben.
- Ależ z niego usłużny facet! - powiedział Ben przez ramię.
- Nie miałeś żadnego innego powodu? - zapytał policjant siedzący obok mnie.
- A czyż nie dobija się koni? - odrzekłem.




***

Chodź, siądziemy i będziemy nienawidzili ludzi...



Tytuł: Czyż nie dobija się koni? (They Do Shot Horses, Don't They?)
Autor: Horace McCoy

Kafka czy herbatka?

Kwadrans na Kafkę to blog poświęcony książkom. Dokładniej, jest to zbiór cytatów z książek oraz ich krótkich fragmentów, które na podstawie jakichś zupełnie subiektywnych przesłanek uznałam za interesujące i godne zapisania oraz zapamiętania. Przytaczane teksty nie są ułożone według żadnego klucza, to po prostu wypisy z dzieł, które aktualnie czytam oraz fragmenty moich ulubionych książek. Jeżeli macie kilka minut wolnego czasu, zapraszam do lektury bloga. Obiecuję, że Kafka też na pewno się pojawi.