piątek, 30 grudnia 2011

Nowhere Man

Wszedł człowiek w wieku nieokreślonym, o twarzy nieokreślonej, trudno było odgadnąć, ile lat może sobie liczyć, ani był piękny, ani brzydki, nie wysoki, nie niski, ani blondyn, ani brunet. Natura nie wyposażyła go w żaden szczególny, bardziej wyrazisty rys, zły czy dobry. Wielu nazywało go Iwanem Iwanyczem, inni - Iwanem Wasiliczem, jeszcze inni - Iwanem Michajłyczem... 

Nazwiska też dawano mu różne: jedni mówili, iż nazywa się Iwanow, inni nazywali go Wasiliewem lub Andriejewem, jeszcze inni myśleli, że to Aleksiejew. Ktoś obcy, widząc go po raz pierwszy, słysząc jego nazwisko - zapomni je natychmiast, zapomni i twarz; nie zwróci uwagi na to, co on powie. Obecność jego nic nie da towarzystwu, tak jak nieobecność niczego nie pozbawi. 

Umysłowi jego brak dowcipu, oryginalności i innych cech szczególnych tak samo, jak nie posiada ich jego ciało. Może umiałby przynajmniej opowiedzieć wszystko, co widział i słyszał, żeby choć w ten sposób zainteresować kogoś, nie bywał jednak nigdzie; od chwili gdy urodził się w Petersburgu, nigdzie stąd się nie ruszył, widział więc i słyszał tylko to, o czym wiedzieli inni. 

Czy człowiek taki jest wrażliwy? Czy kocha, nienawidzi, czy cierpi? Powinien by, zdaje się, i kochać, i nie kochać, i cierpieć, gdyż jest to właściwe każdemu. Potrafił się jednak tak jakoś urządzić, że kochał wszystkich. Są tacy ludzie, że choćby się nie wiem jak o to starać - nie obudzi się w nich ducha niechęci, zemsty itp. I żeby nie wiem jak ich traktować - zawsze się przymilają. Zresztą trzeba im przyznać, że gdyby nawet ich miłość podzielić na stopnie, nie dochodzi ona nigdy do temperatury wrzenia. I chociaż o ludziach takich mówi się, że kochają wszystkich, są więc dobrzy, w rzeczywistości nie kochają nikogo, a dobrzy są tylko dlatego, że nie są źli. 

Gdy da się biednemu jałmużnę w obecności takiego człowieka, i on dorzuci swój grosz, jeśli zaś zwymyśla się, przepędzi czy wyśmieje - on również będzie wymyślał i śmiał się wraz z innymi. Nie można nazwać go bogatym, nie jest bowiem bogaty, raczej biedny, nie powiemy też jednak na pewno, iż jest biedny, zresztą tylko dlatego, że jest wielu od niego biedniejszych. Ma do trzystu rubli rocznie jakichś własnych dochodów, pracuje poza tym w jakiejś podrzędnej instytucji i otrzymuje niewysokie uposażenie; nie odczuwa biedy, od nikogo nie pożycza pieniędzy, ale też nikomu nie przychodzi do głowy; by pożyczyć od niego. 

W biurze nie ma żadnego określonego zajęcia, gdyż koledzy i zwierzchnicy w żaden sposób nie mogli zauważyć, co robi gorzej, a co lepiej, tak żeby można określić, do czego się nadaje. Jeśli mu dadzą do roboty to lub owo, zrobi tak, że przełożony będzie zawsze w kłopocie, jak określić jego pracę, popatrzy, popatrzy, przeczyta, w końcu powie tylko: "Zostaw pan, przejrzę to później... zresztą to jest prawie tak, jak trzeba." 

Na twarzy takiego człowieka nigdy nie da się dostrzec śladu troski, marzenia, czegoś, co mogłoby wskazywać, że w tej chwili rozmawia sam ze sobą, nigdy też nie można zauważyć, by człowiek taki skierował badawcze spojrzenie na jakiś przedmiot, z którym chciałby się zapoznać. 

Spotkany na ulicy znajomy zapyta go: - Dokąd? - Idę do pracy, powiada, do sklepu czy też odwiedzić kogoś. - Chodź pan lepiej ze mną - powie tamten - na pocztę albo wstąpmy do krawca, lub przejdźmy się trochę - i nasz Aleksiejew idzie z nim, wstępuje do krawca i na pocztę, i na przechadzkę pójdzie w przeciwną stronę niż ta, w którą szedł. 

Nikt chyba, oprócz matki, nie zauważył jego przyjścia na świat, bardzo niewielu ludzi zauważa jego obecność w ciągu życia, lecz z pewnością nikt nie zauważy, gdy zniknie ze świata, nikt nie zapyta o niego, nikt go nie będzie żałował, nikt nawet nie ucieszy się z jego śmierci. Nie ma ani wrogów, ani przyjaciół, ma jednak mnóstwo znajomych. Może dopiero orszak pogrzebowy zwróci na siebie uwagę przechodnia, który uczci tę nieokreśloną postać skłoniwszy się głęboko - szacunek okazany mu po raz pierwszy; może ktoś inny, ciekawy, zabiegnie temu orszakowi drogę, żeby dowiedzieć się nazwiska nieboszczyka, i - zapomni je natychmiast. Cały ten Aleksiejew, Wasiliew, Andriejew, czy jak kto chce, jest jakąś niepełną, bezpostaciową aluzją do masy ludzkiej, jej głuchym echem, nikłym odblaskiem. 

Nawet Zachar, który w szczerych rozmowach przy bramie lub w sklepie charakteryzował w różny sposób wszystkich gości odwiedzających jego pana, był zawsze w kłopocie, gdy kolej przychodziła na tego... dajmy na to, Aleksiejewa. Długo myślał, długo starał się uchwycić jakiś bardziej wydatny rys w powierzchowności, sposobie bycia czy w charakterze tej postaci, w końcu, machnąwszy ręką, mówił tak: - A ten ani z pierza, ani z mięsa, i rozumu też nie ma! 


Autor: Iwan Gonczarow
Tytuł: Obłomow

piątek, 11 lutego 2011

Bosonodzy lekarze i trzynastoletni inżynierowie

Dzieci włączono bardzo wcześnie do systemu produkcji. Jugosławiański film dokumentalny, nakręcony w Demokratycznej Kampuczy w 1978 roku, wywołał na świecie zgodny chór protestów. W ujęciach z fabryk widać było dziesięciolatków wspinających się na stołki, aby móc obsługiwać maszyny.
(…) To, że dzieci musiały pracować, nie oburzało tak bardzo Kambodżan jak ludzi z Zachodu. Kambodża była wtedy, podobnie jak teraz, w 90 procentach społeczeństwem wiejskim, gdzie dominują małe gospodarstwa. Od dzieci oczekuje się pomocy w codziennej pracy. A zatem jeżdżąc po prowincji, widzi się dzieci, które noszą wodę, pasą krowy, albo zbierają ryż. Krok z pola do fabryki w kambodżańskiej świadomości nie jest zbyt duży.
Przykładem wiary w dziecięcy potencjał był Instytut Kształcenia Naukowego i Informacji. Kształcono w nim dzieci na inżynierów. Pierwszych sześć miesięcy poświęcano na nauczanie podstaw matematyki i fizyki. Potem następowało po kolei sześć miesięcy praktyki, sześć miesięcy pracy w kolektywie i sześć miesięcy pracy w fabryce. Następnie półtora roku studiów i jeszcze jeden rok w fabryce. Proces kształcenia kończył się półtorarocznym kursem teorii.
Dzięki temu rewolucyjnemu podejściu cała edukacja miała trwać sześć lat. Uczniowie, którzy zaczynali jako siedmiolatki, mieli być zatem gotowymi inżynierami w wieku lat trzynastu. 
Ta sama zasada dotyczyła tak zwanych bosonogich lekarzy, których kształciła Organizacja. Młode kobiety i mężczyźni, często dzieci, odbywali przyspieszony kurs medycyny. W Demokratycznej Kampuczy dotkliwie brakowało lekarstw i małoletni doktorzy często musieli sięgać po medycynę ludową. Między innymi po mleczko kokosowe, stosowane jako lek uniwersalny. Zdarzało się nawet, że wstrzykiwano je chorym, z pożałowania godnym rezultatem.


Tytuł: Uśmiech Pol Pota
Autor: Peter Fröberg Idling

[Baśń o helikopterze]

Któregoś dnia Czerwoni Khmerzy znaleźli kilka porzuconych amerykańskich helikopterów. Nikt nie wiedział, jak się je obsługuje, bo wszyscy piloci pracowali na polach ryżowych.
To nic, powiedzieli partyjniacy. Rewolucja nauczy nas latać.
Jeden po drugim próbowali uruchomić helikopter, ale bez rezultatu. Płaty śmigła pozostawały nieruchome.
W końcu najbystrzejszemu z nich udało się wykombinować, co trzeba zrobić. Śmigłowiec wzbił się w powietrze z młodym człowiekiem przy drążkach.
Latanie to żadna sztuka, wołał do swoich towarzyszy na ziemi. Ci nagrodzili owacjami jego rewolucyjną postawę.
Polatawszy trochę, młody mężczyzna postanowił wylądować. To okazał się trudniejsze. Jakkolwiek regulował pokrętłami i ciągnął za drążki, maszyna wciąż chciała się tylko wznosić. Kiedy paliwo się skończyło, śmigłowiec zanurkował i rozbił się o ziemię.
Pozostali towarzysze odbyli naradę. Postanowili ściągnąć z pól ryżowych jakiegoś pilota, który by im pokazał, jak się startuje i ląduje.
Po pewnym czasie znaleziono pilota. Powiedział, że chętnie nauczy partyjniaków, czego trzeba. Posadzili go u steru i stanęli kręgiem wokół helikoptera.
Popatrzcie, tak się robi, towarzysze, powiedział pilot i uruchomił maszynę. Potem wzbił się pod niebo, wybrał kurs na Tajlandię i tyle go widzieli.


Tytuł: Uśmiech Pol Pota
Autor: Peter Fröberg Idling

[Baśń o stalowym pręcie]

Pewien chłopiec został adoptowany przez naczelnika kolektywu. Ten chłopiec miał dwanaście lat i był sierotą. W kolektywie dostał jedzenie, ubranie i rower.
Naczelnik pytał czasami chłopca, w obecności innych członków kolektywu: „Kochasz swoją klasę? Kochasz swój naród? Kochasz Organizację? Miałbyś odwagę zmiażdżyć wroga?”.
Chłopiec odpowiadał na każde pytanie, że tak, a jego opiekun kiwał z uznaniem głową.
Któregoś dnia naczelnik przyszedł do chłopca. Wziął go ze sobą na skraj wsi. Tam czekał żołnierz z więźniem. Więzień miał ręce związane na plecach i klęczał. Wychudzony i brudny.
Naczelnik zwrócił się do chłopca, mówiąc: „Masz przed sobą wroga. To on zamordował twoich rodziców”.
Chłopiec nie ważył się nawet drgnąć. Wbił wzrok w ziemię.
Naczelnik powiedział: „Jeżeli nie masz odwagi zabić wroga stojącego przed tobą, to dlatego, że sam jesteś wrogiem. Sprzeciwiasz się Organizacji”.
Chłopiec zrobił wtedy krok naprzód i wymierzył więźniowi policzek. Potem zdjął jeden sandał i bił więźnia po twarzy, aż ten zalał się krwią.
Nazajutrz naczelnik znów przyszedł po chłopca. Znowu stanęli przed związanym więźniem.
Naczelnik wręczył chłopcu stalowy pręt długości metra i powiedział: „Jeżeli nie masz odwagi go zabić, to sam jesteś wrogiem Organizacji”.
Wtedy chłopiec zatłukł więźnia.
Odtąd naczelnik zabierał chłopca prawie co dzień. To był czas, kiedy wielu aresztowano.
Czasem, kiedy chłopiec się nudził, sam szedł do naczelnika i pytał, czy nie przybył jakiś nowy więzień.

Tytuł: Uśmiech Pol Pota
Autor: Peter Fröberg Idling

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Żart


Tydzień później Králíček był martwy jak ów karp na zdjęciu. Wieść gminna niosła, że został przyłapany na szmuglowaniu żywności. I to też było zabawne, na swój sposób – jak rozpruwanie żył nożyczkami do paznokci.


Tytuł: Widzialny świat (The Visible World)
Autor: Mark Slouka

Wypełnianie luk

Ktoś powiedział kiedyś, że kres życia jest jak kropka na końcu zdania i śmierci nie obchodzi, czy historia została dopowiedziana do końca. To zadani dla nas, żyjących: stworzyć wzór, gdzie nie ma nic, wyłowić z topieli także ludzi zupełnie nam obcych. Jesteśmy żebrakami i musimy łatać ten świat najlepiej jak umiemy.


Tytuł: Widzialny świat (The Visible World)
Autor: Mark Slouka


  

niedziela, 9 stycznia 2011

Śmierć na fasolowym polu

To on opowiedział mi o Pitagorasie. Miałem wówczas siedem lat. Wyjaśnił mi, że Pitagoras nie tylko doskonale radził sobie z trójkątami, czego pewnego dnia będę się musiał nauczyć, ale także wierzył, że istotą wszystkich rzeczy i zjawisk jest liczba, że nasze dusze migrują niczym ziarnojady, od wcielenia do wcielenia, aż uwolnią się od cyklu narodzin, i że jedzenie fasoli jest w istocie kanibalizmem. Powiedział mi, że to ostatnie przekonanie wzięło się stąd, iż przekrój ziarna fasoli bardzo przypominał – i nadal przypomina – ludzki embrion. (…) I dlatego, kontynuował, ponieważ ludzie muszą postępować zgodnie ze swoimi przekonaniami i w obliczy tragedii muszą się rzucać niczym ślepcy pod koła historii, Pitagoras posłuchał głosu sumienia i zakazał jedzenia fasoli. Stąd też przez kilka lat pośród pitagorejczyków w Krotonie, i zapewne nigdzie indziej, fasola cieszyła się szacunkiem, na jaki niewątpliwie zasługiwała.

Poruszające, prawda? Ale nie, historia nie umie się powstrzymać i musi zrobić jeszcze jeden krok, musi nadąć się jak paw – jeśli się podpisuje, to tylko z zakrętasem. I tak, gdy pewnego pochmurnego popołudnia, po koniec piątego wieku przed narodzinami naszego Pana i Zbawiciela Jezusa Chrystusa, uciekający z Wielkiej Grecji przed rozwydrzoną tłuszczą Pitagoras dotarł do skraju ogromnego, śpiącego spokojnie pod posępnym niebem pola fasoli, nie wtargnął do tej delikatnej wylęgarni dusz, ale stanął – i tam też został zatłuczony pałkami.

Smutna historia? Bynajmniej, powiedział ojciec. To historia o odwadze przekonań, poświęceniu, miłości. Pitagoras był bohaterem. Ojciec pociągnął łyk z kieliszka. W sam raz na nasze czasy.




Tytuł: Widzialny świat (The Visible World)
Autor: Mark Slouka

sobota, 8 stycznia 2011

Cyrano de Bergerac

„Jaki mężczyzna pisze listy miłosne dla innych mężczyzn?” - zapytała. „Biedy” - odparł ojciec.


Tytuł: Widzialny świat (The Visible World)
Autor: Mark Slouka

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Dlaczego Polacy są poważni a Czesi śmieją się z siebie

Czyż nie jest charakterystyczne, że pełne goryczy wydarzenia historyczne, które dane nam jest przeżywać i które staramy się wytrzymać, nawet za cenę niezrozumiałych gdzie indziej ofiar, organicznie łączą się z naszą tradycyjną ironią, z poczuciem absurdu albo tak zwanym czystym czy też przeciwnie – czarnym humorem? Czy te dwie sprawy nie należą jakoś zasadniczo do siebie? Czy nie warunkują się wzajemnie? Przecież nie podołalibyśmy może nawet tym historycznym zadaniom i nie bylibyśmy zdolni do złożenia ofiar, których się od nas wymaga, gdybyśmy nie mieli ciągłego dystansu do nich i do nas samych. Jedno nie tylko więc nie wyklucza ani nie dementuje drugiego, ale przeciwnie – jakby je umożliwia. Cudzoziemcy dziwią się zawsze, że gotowi jesteśmy podejmować się tak ciężkich prób, a zarazem dziwią się także, co właściwie tak nam wciąż śmieszy. Trudno im wytłumaczyć, że bez tego śmiechu nie moglibyśmy po prostu robić tych poważnych rzeczy. Gdyby bowiem człowiek stopniował dramatyczną powagę swego oblicza w zależności od wzrastającej powagi sytuacji, której ma stawić czoło, bardzo szybko musiałby skamienieć we własny posąg – a posągowi trudno byłoby napisać jakiś nowy historyczny manifest, albo w ogóle sprostać jakiemukolwiek historycznemu zadaniu! Jeżeli człowiek (…) nie ma się rozpuścić w swej powadze, stając się dla wszystkich śmieszny, musi mieć – choćby dokonywał rzeczy najważniejszych, a nawet im ważniejsza rzecz, to tym bardziej – zdrową świadomość własnej ludzkiej śmieszności i marności. Jeżeli ją utraci, jego postępowanie też utraci – paradoksalnie – swoje znaczenie. Prawdziwej wagi nabiera ludzki czyn przede wszystkim wtedy, gdy wyrasta z gruntu wyraźnej świadomości doczesności i przemijalności wszystkiego co ludzkie; jedynie ta świadomość może napełniać go ewentualną wielkością. Zarys prawdziwego sensu można dostrzec wyłącznie z dna absurdu.




Tytuł: Zaoczne przesłuchanie (Dálkový výslech)
Autor: Václav Havel

"Różowe" lata siedemdziesiąte

John Lennon w jednym z wywiadów powiedział, że lata siedemdziesiąte były gówno warte. I rzeczywiście: kiedy dziś na nie patrzymy – myślę w skali ogólnoświatowej – wydają nam się, w porównaniu z barwnymi, bogatymi i produktywnymi latami sześćdziesiątymi, jakieś bezsensowne, jakby pozbawione stylu, atmosfery, wyrazistszych ruchów duchowych i kulturalnych, mdłe, nudne i ponure. W moim przekonaniu symbolizuje je z jednej strony osoba Breżniewa i jego zatęchłego panowania, z drugiej strony dwuznaczna postać prezydenta Nixona, z jego przedziwną wietnamską wojną i jej przedziwnym zakończeniem, i z jego absurdalna aferą Watergate. Tym bardziej ponure były te lata w Czechosłowacji. Po wielkim zrywie społecznym sześćdziesiątego ósmego roku, interwencji radzieckiej i jej dramatycznym finale – Dubčeka zastąpił Husák i wkrótce nastał długi okres martwej ciszy. Odnowiony, stary garnitur władzy szybko się uformował i przeprowadził te wszystkie czystki, zakazy i likwidacje; wyczerpane społeczeństwo prędko przyzwyczaiło się do tego, że wszystko, co raz na zawsze uznano za niemożliwe, znów jest możliwe, a sto razy demaskowana i ośmieszana głupota może znowu panować; ludzie zamknęli się w sobie i przestali zajmować się sprawami ogółu. Rozpoczęła się era pełnej rezygnacji, apatii i powszechnej demoralizacji, era szarej, totalitarno-konsumpcyjnej codzienności. Społeczeństwo było zatomizowane, drobne ogniska oporu zostały zniszczone; zawiedzione i zmęczone społeczeństwo udawało, że o nich nie wie, niezależne myślenie i twórczość schroniły się głęboko do okopów prywatności.




Tytuł: Zaoczne przesłuchanie (Dálkový výslech)
Autor: Václav Havel

Samobójcy są smutnymi stróżami sensu życia

Któż nie rozmyślałby o samobójstwie! Oczywiście, wielokrotnie o nim rozmyślałem i wciąż właściwie rozmyślam – ale w takim tylko stopniu, w jakim rozmyśla o nim chyba każdy myślący człowiek. Na przykład jako o linie, która nieustannie nade mną wisi i której się mogę uchwycić kiedy tylko nie będę już mógł iść dalej. Uchwycę się jej wszakże tylko raz, będzie to uchwyt naprawdę ostatni i ostateczny, który definitywnie pozbawi mnie wprawdzie wszystkich życiowych utrapień – ale zawsze także całej radości życia. (…) chcę spróbować żyć, na przekór wszystkiemu. Co mi zresztą – paradoksalnie, umożliwia właśnie możliwość samobójstwa: świadomość, że człowiek zawsze ma do niego okazję, daje mu właśnie siłę do tego, by nigdy nie próbować. A może życie jest takim ciągłym odkładaniem samobójstwa na później? Naprawdę bardzo trudno powiedzieć, czemu właściwie powinien człowiek żyć! Oczywiście: nie daliśmy sobie życia sami, nie mamy więc prawa go sobie odbierać. Ale cóż począć, gdy ktoś na to czasem odpowie, że on Boga o życie nie prosił? Co zrobić, kiedy powie, że jest mu obojętne, kto mu dał życie, skoro musi je przeżywać on, a nie ten, kto mu je dał? Albo gdy ktoś stwierdzi, że kiedy Pan Bóg dawał mu życie, zapomniał dodać mu jeszcze naturę, która by takie życie uniosła. (…) Tak czy owak, nigdy nie byłem zdolny do tego, by samobójców potępiać; skłonny jestem raczej ich szanować. Nie tylko z racji niewątpliwej odwagi, jakiej do popełnienia samobójstwa potrzeba, ale i dlatego, że samobójcy – w pewnym sensie – bardzo wysoko cenią sobie życie; wydaje im się, że jest ono zbyt cenne, by mogło być pozbawione wartości przez to, że będzie przeżywane zbytecznie, pusto, bez sensu, bez miłości, bez nadziei. Czasem sobie myślę, czy samobójcy nie są właściwie jakimiś smutnymi stróżami sensu życia.




Tytuł: Zaoczne przesłuchanie (Dálkový výslech)
Autor: Václav Havel

Kiedy społeczeństwo się nudzi...

Grafomania (chorobliwa potrzeba pisania książek) staje się zawsze masową epidemią, jeśli rozwój społeczeństwa spełni trzy podstawowe warunki:
1) wysoki stopień upowszechnienia dobrobytu, który umożliwia ludziom zajmowanie się czynnościami bezużytecznymi;
2) wysoki stopień atomizacji życia społecznego i płynące z niego powszechne osamotnienie jednostek;
3) radykalny brak wielkich przemian społecznych w życiu narodu; (z tego punktu widzenia wydaje mi się znaczące, że we Francji, gdzie praktycznie nic się nie dzieje, procent pisarzy jest dwadzieścia razy wyższy niż w Izraelu).

Tytuł: Księga śmiechu i zapomnienia (Kniha smíchu a zapomnění)
Autor: Milan Kundera 

sobota, 1 stycznia 2011

Rękopisy nie płoną?

(…) do różnych przejawów obsesyjnej nerwicy, którymi odznaczał się czy też odznacza mój stan po powrocie z więzienia, należy jeden, znany każdemu dysydentowi – strach o rękopis. Dopóki tekst, w który się jakoś zaangażował albo na którym mu zależy nie jest gdzieś w bezpiecznym miejscu albo rozproszony wśród ludzi w kilku kopiach, człowiek żyje w ciągłym napięciu i niepewności, przy czym z upływem lat nie przyzwyczaja się, o dziwo, do nieustannego zagrożenia rękopisu, wręcz przeciwnie – jego strach przeradza się w prawdziwie chorobliwą obsesję. I jeśli początkowo bał się jedynie rewizji domowej czy osobistej i rozpoczęty rękopis codziennie nad ranem, zanim zaczynają się domowe rewizje, ukrywał gdzieś u sąsiadów, to z czasem jego strach staje się o wiele szerszy i ogólniejszy: boi się, że go jutro zamkną, że umrze albo zachoruje, że po prostu stanie się coś nieokreślonego (im bardziej nieokreślone jest spodziewane zagrożenie, tym bardziej zaawansowane jest stadium tej choroby), co uniemożliwi dziełu ujrzenie światła dziennego. A kiedy praca zbliża się do końca, napięcie – rzecz jasna – rośnie: obawia się pan, że ktoś panu podłoży nogę tuż przed metą. Jakże się człowiek przy tym cieszy na myśl o chwili, gdy nie będzie miał niczego rozpoczętego! Więzienie jeszcze bardziej pogłębia tego rodzaju lęki. (…) Kiedy sztuka jest gotowa i bezpieczna, niech sobie ze mną robią, co chcą: jestem szczęśliwy i mam poczucie, że jeszcze raz zwyciężyłem świat. Dopóki leży rozłożona na mym biurku w mało czytelnym rękopiśmiennym oryginale, drżę ze strachu – nie tylko o tę sztukę, ale i o siebie samego, to znaczy ten kawałek mojej tożsamości, który poprzez pozbawienie mnie rękopisu byłby mi bezpowrotnie wyrwany.


Tytuł: Zaoczne przesłuchanie (Dálkový výslech)
Autor: Václav Havel