sobota, 10 sierpnia 2013

W PRLu nie raziło zetknięcie metafizyki z klozetem


Nie wiadomo, gdzie papier toaletowy kupiła kobieta, której zdjęcie w maju 1981 roku zrobił Chris Niedenthal. Jest młoda, zatroskana i ścięta na krótko. Przed chwilą dowiedziała się, że papież Jan Paweł II ledwo uszedł z życiem po zamachu. Tak jak stała, klęknęła na chodniku przed Kościołem w Wadowicach. W rękach trzyma korale z papieru toaletowego.

Hanna Szczubełek mówi w rozmowie z Piotrem Lipińskim: „Nazywało się to różańcem. Wieszało się na szyi dziesięć rolek”.

W PRL-u nie raziło zetknięcie metafizyki z klozetem.

Papier w komunizmie to być może towar najbardziej ambiwalentny, rozpięty między wyżyną twórczości artystycznej i dysydenckiej, a niziną klozetu. Czy dla obywatela może być coś bardziej upokarzającego niż świadomość, że ktoś ma władzę nad tym, czym podetrze sobie tyłek?

To między innymi z upokorzenia wywołanego kontrolowaniem toalet obywateli wziął się ruch oporu, którego podstawą funkcjonowania był właśnie papier. Już nie toaletowy, ale ten do produkowania bibuły i podziemnych pism.

- Po tamtych czasach do dzisiaj pozostał mi ogromny szacunek do papieru. Wcale nie dlatego, że jego marnotrawstwo niszczy lasy równikowe. Dlatego, że bez niego niemożliwe są twórczość i rozwój ludzkości. Całe życie miałem głębokie przeświadczenie, że papier to podstawa naszej cywilizacji – mówi Marek, kolega Witka.

Paradoks polega na tym, że kiedy cywilizacja papieru może się wreszcie spokojnie rozwijać, bo mamy go w bród, zbliża się właśnie do swojego kresu. Nie ma dziś cenzury, jest za to Ministerstwo Cyfryzacji. Rządzi już nie ten, kto ma papier, ale ten, o kim mówi Internet.

Ale właściwie dlaczego w PRL-u nie było papieru? Według Leopolda Tyrmanda komunizm nie dbał o jego dostępność, bo od wydalania obywateli ważniejsza była walka o światowy pokój. Co to za system, w którym ktoś odgórnie ustala, że obywatel zużywa siedem rolek rocznie? To system, którym – jak w Cywilizacji komunizmu pisze Tyrmand – rządzi zasada ważności, a nie potrzeby. Jeżeli chodzi o ważność, papier przegrywał nie tylko z walką o pokój, ale też z innymi priorytetowymi dla państwa sprawami. W latach osiemdziesiątych w oficjalnej prasie debatowano o reformowaniu reformy gospodarczej, która okazała się odporna na reformy, a także o groźbie bomby atomowej i o tym, ile pszenicy zdołano zebrać z hektara. Papier nie zasłużył na miano tematu w wieczornym Dzienniku.

Dla systemu ważny nie był, ale dla obywatelki Rzeczpospolitej Ludowej i owszem. Polacy marzyli o nim przez cały okres komunizmu. Można zapytać: Co to za mali ludzie, którzy śnią o papierze toaletowym? Zamiast rozmyślać o ideałach, stoją w kolejkach po szare girlandy, którymi następnie oszczędnie podcierają sobie tyłki.

- A może waśnie o to chodziło, żeby przez całe życie rozmyślać, jak tu się podetrzeć, zamiast kombinować, jak obalić system? - zastanawia się nasz znajomy doradca do spraw pupy.

Ludowa władza co jakiś czas uspokajała tyłki obywateli, kreśląc przed nimi wizję świetlanej, papierem płynącej przyszłości. Po koniec lat osiemdziesiątych obiecuje na łamach prasy: już za kilka lat, w 1990 roku, zostanie otwarta fabryka papieru toaletowego w Kwidzynie. Planowana roczna produkcja to 120 milionów zwojów. To rozwiąże na stałe problem braków na rynku.

Wizja świetlanej przyszłości nigdy nie została zrealizowana. A marzenia obywateli o papierze toaletowym skończyły się z dnia na dzień. Dlaczego? Bo nagle zostały spełnione przez nowy system. Wraz z kapitalizmem pojawiły się tony papieru o różnych zapachach i kolorach. Jarosław Wałęsa, syn człowieka, który podniósł rękę na stary system, pachnący i mięciutki papier uważa za jedną z najważniejszych zdobyczy 1989 roku: „Proszę sobie przypomnieć te zwoje zwycięstwa – wystane, wyczekane, zdobyte korale z papieru toaletowego! Tak naprawdę to by papier ścierny! Teraz, proszę bardzo! Miękki, porcjowany, z nadrukiem i bez. Miętowy, rumiankowy, poziomkowy. Różowy czy niebieski? Do wyboru, do koloru”.

Babcia klozetowa twierdzi, że od tego luksusu pomieszało się ludziom w głowach:

- Papieru zrobiło się pod dostatkiem, ale ludzie nie umieją się kulturalnie zachować. Rolki walają się po całej podłodze, muszla zapchana, po tyle walili do środka. Upominała ich bez przerwy. Pani, co to za czasy, żeby babcia klozetowa musiała ludzi kultury uczyć? - narzeka.

Autorzy: Izabela Meyza, Witold Szabłowski
Tytuł: Nasz mały PRL

sobota, 25 maja 2013

Przepis na życie

„Kim chciałbym zostać?” Pan kierownik powiedział, że każdy uczeń powinien chcieć sięgać jak najwyżej, że musi chcieć zostać w życiu kimś znaczącym, na przykład prezydentem albo Bat'ą, albo sędzią sądu najwyższego, albo dyrektorem poczt, ja jednak pisząc nadobowiązkowe wypracowanie domowe wyznałem, że chciałbym być bezrobotnym. Taki bezrobotny nie chodzi do pracy, a ja także nie lubię chodzić do szkoły, co wieczór rynek pełen jest bezrobotnych, którzy wprost kipią wesołością i pokrzykują do siebie, a kiedy pada deszcz, siedzą w gospodach, gdzie grają w karty; bezrobotni w naszym miasteczku są zawsze wspaniale opaleni, bo mają czas, by kąpać się i leżeć na słońcu przez cały dzień, a gdy nadejdzie zima, grają w hokeja bez łyżew. Ileż wtedy nawoływań i pokrzykiwania na zamarzniętej rzece! Tak więc bezrobotni z naszego miasteczka żyją sobie beztrosko, bo rano wstają dopiero wówczas, kiedy się obudzą, i wobec tego bezrobotni z naszego miasteczka wyglądają znacznie lepiej niż ci ludzie, co to chodzą do pracy i nie mogą pozbyć się lęku, że ich z pracy wyrzucą...

Autor: Bohumil Hrabal
Tytuł: Taka piękna żałoba

piątek, 30 grudnia 2011

Nowhere Man

Wszedł człowiek w wieku nieokreślonym, o twarzy nieokreślonej, trudno było odgadnąć, ile lat może sobie liczyć, ani był piękny, ani brzydki, nie wysoki, nie niski, ani blondyn, ani brunet. Natura nie wyposażyła go w żaden szczególny, bardziej wyrazisty rys, zły czy dobry. Wielu nazywało go Iwanem Iwanyczem, inni - Iwanem Wasiliczem, jeszcze inni - Iwanem Michajłyczem... 

Nazwiska też dawano mu różne: jedni mówili, iż nazywa się Iwanow, inni nazywali go Wasiliewem lub Andriejewem, jeszcze inni myśleli, że to Aleksiejew. Ktoś obcy, widząc go po raz pierwszy, słysząc jego nazwisko - zapomni je natychmiast, zapomni i twarz; nie zwróci uwagi na to, co on powie. Obecność jego nic nie da towarzystwu, tak jak nieobecność niczego nie pozbawi. 

Umysłowi jego brak dowcipu, oryginalności i innych cech szczególnych tak samo, jak nie posiada ich jego ciało. Może umiałby przynajmniej opowiedzieć wszystko, co widział i słyszał, żeby choć w ten sposób zainteresować kogoś, nie bywał jednak nigdzie; od chwili gdy urodził się w Petersburgu, nigdzie stąd się nie ruszył, widział więc i słyszał tylko to, o czym wiedzieli inni. 

Czy człowiek taki jest wrażliwy? Czy kocha, nienawidzi, czy cierpi? Powinien by, zdaje się, i kochać, i nie kochać, i cierpieć, gdyż jest to właściwe każdemu. Potrafił się jednak tak jakoś urządzić, że kochał wszystkich. Są tacy ludzie, że choćby się nie wiem jak o to starać - nie obudzi się w nich ducha niechęci, zemsty itp. I żeby nie wiem jak ich traktować - zawsze się przymilają. Zresztą trzeba im przyznać, że gdyby nawet ich miłość podzielić na stopnie, nie dochodzi ona nigdy do temperatury wrzenia. I chociaż o ludziach takich mówi się, że kochają wszystkich, są więc dobrzy, w rzeczywistości nie kochają nikogo, a dobrzy są tylko dlatego, że nie są źli. 

Gdy da się biednemu jałmużnę w obecności takiego człowieka, i on dorzuci swój grosz, jeśli zaś zwymyśla się, przepędzi czy wyśmieje - on również będzie wymyślał i śmiał się wraz z innymi. Nie można nazwać go bogatym, nie jest bowiem bogaty, raczej biedny, nie powiemy też jednak na pewno, iż jest biedny, zresztą tylko dlatego, że jest wielu od niego biedniejszych. Ma do trzystu rubli rocznie jakichś własnych dochodów, pracuje poza tym w jakiejś podrzędnej instytucji i otrzymuje niewysokie uposażenie; nie odczuwa biedy, od nikogo nie pożycza pieniędzy, ale też nikomu nie przychodzi do głowy; by pożyczyć od niego. 

W biurze nie ma żadnego określonego zajęcia, gdyż koledzy i zwierzchnicy w żaden sposób nie mogli zauważyć, co robi gorzej, a co lepiej, tak żeby można określić, do czego się nadaje. Jeśli mu dadzą do roboty to lub owo, zrobi tak, że przełożony będzie zawsze w kłopocie, jak określić jego pracę, popatrzy, popatrzy, przeczyta, w końcu powie tylko: "Zostaw pan, przejrzę to później... zresztą to jest prawie tak, jak trzeba." 

Na twarzy takiego człowieka nigdy nie da się dostrzec śladu troski, marzenia, czegoś, co mogłoby wskazywać, że w tej chwili rozmawia sam ze sobą, nigdy też nie można zauważyć, by człowiek taki skierował badawcze spojrzenie na jakiś przedmiot, z którym chciałby się zapoznać. 

Spotkany na ulicy znajomy zapyta go: - Dokąd? - Idę do pracy, powiada, do sklepu czy też odwiedzić kogoś. - Chodź pan lepiej ze mną - powie tamten - na pocztę albo wstąpmy do krawca, lub przejdźmy się trochę - i nasz Aleksiejew idzie z nim, wstępuje do krawca i na pocztę, i na przechadzkę pójdzie w przeciwną stronę niż ta, w którą szedł. 

Nikt chyba, oprócz matki, nie zauważył jego przyjścia na świat, bardzo niewielu ludzi zauważa jego obecność w ciągu życia, lecz z pewnością nikt nie zauważy, gdy zniknie ze świata, nikt nie zapyta o niego, nikt go nie będzie żałował, nikt nawet nie ucieszy się z jego śmierci. Nie ma ani wrogów, ani przyjaciół, ma jednak mnóstwo znajomych. Może dopiero orszak pogrzebowy zwróci na siebie uwagę przechodnia, który uczci tę nieokreśloną postać skłoniwszy się głęboko - szacunek okazany mu po raz pierwszy; może ktoś inny, ciekawy, zabiegnie temu orszakowi drogę, żeby dowiedzieć się nazwiska nieboszczyka, i - zapomni je natychmiast. Cały ten Aleksiejew, Wasiliew, Andriejew, czy jak kto chce, jest jakąś niepełną, bezpostaciową aluzją do masy ludzkiej, jej głuchym echem, nikłym odblaskiem. 

Nawet Zachar, który w szczerych rozmowach przy bramie lub w sklepie charakteryzował w różny sposób wszystkich gości odwiedzających jego pana, był zawsze w kłopocie, gdy kolej przychodziła na tego... dajmy na to, Aleksiejewa. Długo myślał, długo starał się uchwycić jakiś bardziej wydatny rys w powierzchowności, sposobie bycia czy w charakterze tej postaci, w końcu, machnąwszy ręką, mówił tak: - A ten ani z pierza, ani z mięsa, i rozumu też nie ma! 


Autor: Iwan Gonczarow
Tytuł: Obłomow

piątek, 11 lutego 2011

Bosonodzy lekarze i trzynastoletni inżynierowie

Dzieci włączono bardzo wcześnie do systemu produkcji. Jugosławiański film dokumentalny, nakręcony w Demokratycznej Kampuczy w 1978 roku, wywołał na świecie zgodny chór protestów. W ujęciach z fabryk widać było dziesięciolatków wspinających się na stołki, aby móc obsługiwać maszyny.
(…) To, że dzieci musiały pracować, nie oburzało tak bardzo Kambodżan jak ludzi z Zachodu. Kambodża była wtedy, podobnie jak teraz, w 90 procentach społeczeństwem wiejskim, gdzie dominują małe gospodarstwa. Od dzieci oczekuje się pomocy w codziennej pracy. A zatem jeżdżąc po prowincji, widzi się dzieci, które noszą wodę, pasą krowy, albo zbierają ryż. Krok z pola do fabryki w kambodżańskiej świadomości nie jest zbyt duży.
Przykładem wiary w dziecięcy potencjał był Instytut Kształcenia Naukowego i Informacji. Kształcono w nim dzieci na inżynierów. Pierwszych sześć miesięcy poświęcano na nauczanie podstaw matematyki i fizyki. Potem następowało po kolei sześć miesięcy praktyki, sześć miesięcy pracy w kolektywie i sześć miesięcy pracy w fabryce. Następnie półtora roku studiów i jeszcze jeden rok w fabryce. Proces kształcenia kończył się półtorarocznym kursem teorii.
Dzięki temu rewolucyjnemu podejściu cała edukacja miała trwać sześć lat. Uczniowie, którzy zaczynali jako siedmiolatki, mieli być zatem gotowymi inżynierami w wieku lat trzynastu. 
Ta sama zasada dotyczyła tak zwanych bosonogich lekarzy, których kształciła Organizacja. Młode kobiety i mężczyźni, często dzieci, odbywali przyspieszony kurs medycyny. W Demokratycznej Kampuczy dotkliwie brakowało lekarstw i małoletni doktorzy często musieli sięgać po medycynę ludową. Między innymi po mleczko kokosowe, stosowane jako lek uniwersalny. Zdarzało się nawet, że wstrzykiwano je chorym, z pożałowania godnym rezultatem.


Tytuł: Uśmiech Pol Pota
Autor: Peter Fröberg Idling

[Baśń o helikopterze]

Któregoś dnia Czerwoni Khmerzy znaleźli kilka porzuconych amerykańskich helikopterów. Nikt nie wiedział, jak się je obsługuje, bo wszyscy piloci pracowali na polach ryżowych.
To nic, powiedzieli partyjniacy. Rewolucja nauczy nas latać.
Jeden po drugim próbowali uruchomić helikopter, ale bez rezultatu. Płaty śmigła pozostawały nieruchome.
W końcu najbystrzejszemu z nich udało się wykombinować, co trzeba zrobić. Śmigłowiec wzbił się w powietrze z młodym człowiekiem przy drążkach.
Latanie to żadna sztuka, wołał do swoich towarzyszy na ziemi. Ci nagrodzili owacjami jego rewolucyjną postawę.
Polatawszy trochę, młody mężczyzna postanowił wylądować. To okazał się trudniejsze. Jakkolwiek regulował pokrętłami i ciągnął za drążki, maszyna wciąż chciała się tylko wznosić. Kiedy paliwo się skończyło, śmigłowiec zanurkował i rozbił się o ziemię.
Pozostali towarzysze odbyli naradę. Postanowili ściągnąć z pól ryżowych jakiegoś pilota, który by im pokazał, jak się startuje i ląduje.
Po pewnym czasie znaleziono pilota. Powiedział, że chętnie nauczy partyjniaków, czego trzeba. Posadzili go u steru i stanęli kręgiem wokół helikoptera.
Popatrzcie, tak się robi, towarzysze, powiedział pilot i uruchomił maszynę. Potem wzbił się pod niebo, wybrał kurs na Tajlandię i tyle go widzieli.


Tytuł: Uśmiech Pol Pota
Autor: Peter Fröberg Idling

[Baśń o stalowym pręcie]

Pewien chłopiec został adoptowany przez naczelnika kolektywu. Ten chłopiec miał dwanaście lat i był sierotą. W kolektywie dostał jedzenie, ubranie i rower.
Naczelnik pytał czasami chłopca, w obecności innych członków kolektywu: „Kochasz swoją klasę? Kochasz swój naród? Kochasz Organizację? Miałbyś odwagę zmiażdżyć wroga?”.
Chłopiec odpowiadał na każde pytanie, że tak, a jego opiekun kiwał z uznaniem głową.
Któregoś dnia naczelnik przyszedł do chłopca. Wziął go ze sobą na skraj wsi. Tam czekał żołnierz z więźniem. Więzień miał ręce związane na plecach i klęczał. Wychudzony i brudny.
Naczelnik zwrócił się do chłopca, mówiąc: „Masz przed sobą wroga. To on zamordował twoich rodziców”.
Chłopiec nie ważył się nawet drgnąć. Wbił wzrok w ziemię.
Naczelnik powiedział: „Jeżeli nie masz odwagi zabić wroga stojącego przed tobą, to dlatego, że sam jesteś wrogiem. Sprzeciwiasz się Organizacji”.
Chłopiec zrobił wtedy krok naprzód i wymierzył więźniowi policzek. Potem zdjął jeden sandał i bił więźnia po twarzy, aż ten zalał się krwią.
Nazajutrz naczelnik znów przyszedł po chłopca. Znowu stanęli przed związanym więźniem.
Naczelnik wręczył chłopcu stalowy pręt długości metra i powiedział: „Jeżeli nie masz odwagi go zabić, to sam jesteś wrogiem Organizacji”.
Wtedy chłopiec zatłukł więźnia.
Odtąd naczelnik zabierał chłopca prawie co dzień. To był czas, kiedy wielu aresztowano.
Czasem, kiedy chłopiec się nudził, sam szedł do naczelnika i pytał, czy nie przybył jakiś nowy więzień.

Tytuł: Uśmiech Pol Pota
Autor: Peter Fröberg Idling

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Żart


Tydzień później Králíček był martwy jak ów karp na zdjęciu. Wieść gminna niosła, że został przyłapany na szmuglowaniu żywności. I to też było zabawne, na swój sposób – jak rozpruwanie żył nożyczkami do paznokci.


Tytuł: Widzialny świat (The Visible World)
Autor: Mark Slouka